Dotarłem na Araluu późnym popołudniem. Prom, z którego wysiadłem, niemalże natychmiastowo poderwał się z platformy lądowiska, bojaźliwie wyskakując w powietrze. Od razu czułem, że nie będzie to zwyczajna podróż – i nie będzie to zwyczajny reportaż.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi, śmiem twierdzić, że cisza, którą zastałem na Araluu, opowiada o przeszłości tego miejsca więcej, niż tysiąc słów. W powietrzu wręcz czuć widmo śmierci, słychać krzyk wszystkich tych istnień, które zginęły w zeszłych tygodniach. Być może ludzie milczą, lecz to puste ulice snują opowieść o tym, jak naprawdę jest na Araluu. Gest ręki jedynego przechodnia, który wskazuje mi drogę do centrum, jest krótki – nerwowy, bojaźliwy, wyciągnięta ręka momentalnie chowa się w bezpieczną okolicę płaszcza i kieszeni, w której może schować się przed światem zewnętrznym. Jego oczy na ułamek sekundy natrafiają na moje spojrzenie i widzę w nich jedynie desperację, jakbym widział zwierzę zagonione w ślepą uliczkę. Udaję się we wskazanym kierunku, lecz już po stu metrach szybkiego marszu natrafiam na pierwszy patrol policji. Kontrola jest dokładna, lecz krótka – nawet żołnierze, uzbrojeni po zęby, zakuci w kompozytowe pancerze, chcą jak najszybciej uciec z pustej ulicy. Moje dokumenty to wystarczająca przepustka, paszport obywatela Nowej Republiki i akredytacja dziennikarska pozwalają mi przejść. Sprawiają również, że na moment staję się szaleńcem w oczach dwójki policjantów. Ktoś dobrowolnie przyleciał na Araluu, podczas gdy oni woleliby stąd odlecieć.
Jeszcze tydzień temu, sprawy wyglądały odrobinę inaczej. Miasto odetchnęło, gdy ogłoszono pokój – ludzie znów wyszli na ulicę, ale nie by protestować, lecz by poznać uczucie bezpieczeństwa. Uczucie, które znikając ledwie na kilkanaście dni, przeszło z normalności do pojęcia całkowicie abstrakcyjnego. Radość przeminęła, nadeszła żałoba. Żałoba również minęła, nastał czas liczenia strat i naprawiania tego, co zostało zniszczone. Jednak gdy strażak podnosi kolejną łopatę gruzu, tylko po to, by odkryć rękę dziecka, która nie dosięgnęła powietrza, coś w nim pęka. Tak też stało się ze społeczeństwem – coś w nim pękło.
Jeśli wierzysz w równowagę, w sprawiedliwość, w bóstwa, które gwarantują nagrody za dobre uczynki, chcesz wiedzieć, że łatwe rozwiązania, których się wystrzegasz w imię dobroci, faktycznie nie prowadzą do spełnienia. Gdy jednak widzisz, że dobrzy ludzie giną na próżno, wobec spraw, które nawet ich nie dotyczyły, Twoja wiara zostaje poddana próbie. Araluu od wielu lat było poddawane rozmaitym próbom. Król, który odciął się od rzeczywistości, zapominając o mieszkańcach. Maklerzy i ekonomiści, którym symbol waluty przesłonił losy ludzi, uzależnione od kilku cyfr na holowyświetlaczu. Korporacje, bezkarnie wykorzystujące wszystkie zasoby planety. Szlachta, wyceniająca cudze życie względem własnych korzyści. Strajki, prowadzące do niczego, na dodatek będące kolejną grą wielkich graczy. Wiara Araluu była wyjątkowo silna, lecz nawet najmocniejszy materiał kiedyś ulegnie zniszczeniu. Stojąc na rumowisku własnych poglądów, zadajesz sobie ostatnie pytanie: dlaczego?
Pytania. Na początku niekonkretne, przepełnione bardziej żalem i wyrzutem, niż faktyczną chęcią uzyskania informacji. Cisza będąca odpowiedzią. Złość, determinacja – bo przecież nic więcej już nie zostało. Nie można wierzyć w to, że następnym razem będzie inaczej – że następnym razem wszystko potoczy się dobrze i na Araluu coś ulegnie zmianie. Jeżeli wszystko jest tak kruche i ulotne, że nawet najmniejszy wstrząs jest w stanie to zniszczyć, czekanie na wyrok nie jest rozwiązaniem. Mieszkańcy planety mają dosyć. Sami odpowiedzieli na pytania, sami znaleźli winnych. Pomysł był tak dobry, tak ładnie wypełnił wszystkie wątpliwości i idealnie wpasował się w oczekiwania, że stał się pomysłem uniwersalnym. Konsensus. Winni odnalezieni, czas na sąd.
Chodząc po pustych ulicach, zaczynam już rozumieć. Na Araluu nie panuje pokój. To jedynie przerwa. Niczym w pojedynku pięściarskim, jeden z zawodników opuścił rękawice. Dyszy ciężko, w swoim narożniku, czując pulsujący ból w posiniaczonej twarzy. Dostrzega swojego oponenta, w przeciwległym rogu, świeżego i wyprostowanego, pewnego siebie. Przeciwnik jest silniejszy, jest lepiej zbudowany, ma większe umiejętności i prawdopodobnie wygra tę walkę. Zawodnik rozumiejąc, że szansa może się nie powtórzyć, wstaje ze swojego narożnika i rusza na środek ringu. Ból przestaje istnieć. Zmęczenie staje się abstrakcją. Zgiełk myśli cichnie, gdy umysł wypełnia obraz przeciwnika. Zawodnik wie, że to z pewnością będzie już ostatnia runda tego pojedynku. Runda zakończona nokautem jednej z dwóch stron.
Społeczeństwo Araluu wstaje ze swojego narożnika.
Deonlaws Cabemor, dla „Holonews: Frontiers”
Komentowanie wyłączone.